Bezrefleksyjni akolici Unii Europejskiej uważają, że jest to największy sukces w historii naszego kraju, który będzie nie do powtórzenia. Otwarte granice, możliwość swobodnego poruszania się, pracy za granicą, kontaktów międzyludzkich, studiowania na zagranicznych uczelniach, brak wiz i konieczności używania paszportu, miliardowe dotacje (nieważne, że z naszych pieniędzy) – to wszystko są ich zdaniem zalety, które sprawiają że Unia jawi im się jako instytucja mająca likwidować wszystkie nasze problemy, a co ciekawe chyba mają oni nadzieję że będzie trwała wiecznie przy wszystkich swoich zastrzeżeniach oraz głosach krytycznych. A tych nie brakuje i są one coraz ostrzejsze.
Jest nas mniej
Jednym z takich krytycznych głosów jest książka Radomira Nowakowskiego „Depopulacja. Polska i świat w obliczu katastrofy”. Autor przy okazji wydania książki udzielił wywiadu w najnowszym numerze tygodnika „Najwyższy Czas”. Już na początku rozmowy dowiadujemy się, że 20 lat członkostwa w Unii Europejskiej poskutkowało tym, że ubyło nad 4 procent ludności. Autor mówi, że z Polski wyjechało ok. 3 mln ludzi. I byli to głównie Ci, którzy byli z tzw. drugiego wyżu demograficznego. A ich dzieci rodziły się już często na obczyźnie. Inne czynniki wpływające na o wiele mniejszą dzietność to wzorce kulturowe, masowa migracja oraz polityka antynatalistyczna Unii Europejskiej, która nie szanuje europejskich kultur, życia i w prawie wszystkich krajach zabijanie nienarodzonych jest legalne. Pan Nowakowski udowadnia także na podstawie obliczeń pisma „Lancet”, że szacunki Klubu Rzymskiego o 15 mln Polaków w 2100 roku są nazbyt optymistyczne, gdyż ma nas zostać między 8 a 9,5 mln, a za 250 lat mamy wymrzeć. Pozostaje więc tutaj kwestia czy przeważy u ludzi pogląd antynatalistyczny, lewicowo-postępacki czy też ten tradycyjny, który powoduje, że ludzie kulturowo, religijnie, światopoglądowo i biologicznie są bardziej skłonni do posiadania dzieci.
Jakie są przyczyny?
Gdy w wywiadzie dochodzimy do określenia przyczyn fatalnej sytuacji demograficznej to autor książki dzieli je na trzy grupy. Są one biologiczne, kulturowe oraz ekonomiczne. Te pierwsze wynikają z tego, że mamy wysoko rozwiniętą medycynę oraz dostępność żywności, odzieży i schronienia, co powoduje niską umieralność noworodków. I wysoka przeżywalność powoduje, że nie chcemy mieć więcej dzieci. Drugi czynnik to wykształcenie kobiet. Im bardziej są wykształcone, tym dłużej się edukują i w związku z tym posiadają mniej dzieci. A do tego dochodzi bardzo silna antynatalistyczna propaganda. A w związku z tym priorytety wyparły rodzinę z wysokiego miejsca w hierarchii. W końcu ekonomia powoduje to, że im społeczeństwa bogatsze to paradoksalnie chcą mieć mniej dzieci. U nas miałoby wynikać to z ekonomicznych oczekiwań Polaków, które są zdaniem autora książki nierealne. A Polacy rzekomo nie są aż tak biedni jak im się wydaje. A z drugiej strony wskazuje ona na bardzo ważny czynnik jak ceny mieszkań, które rozjeżdżają się mocno ze spadającą dzietnością narodu.
Rola Gazety Wyborczej i TVN
Autor nie ma także wątpliwości, że wpływ na ten stan rzeczy miała Gazeta Wyborcza oraz TVN. Promowany tam styl życia uznany za „nowoczesny” ale nierealny obraz rodziny, kobiety czy też promocja tzw. samorealizacji istotnie wpłynęły na zmniejszenie się liczby urodzeń. W końcu zaznaczone jest to, że oglądanie seriali wpływa na takie poglądy u kobiet. W Brazylii przykładowo w wyniku badań odkryto, że oglądanie oper mydlanych wpłynęło na spadek dzietności. Z szóstki dzieci spadło to do 1,5. Oprócz przedstawiania tam świata bez dzieci tworzy się nierealny obraz młodego człowieka, przebogatego oraz mocno wykształconego. No i wreszcie przedstawiano rodziny wielodzietne jako „patologię” podczas gdy często zdaniem autora przebywanie razem w takiej rodzinie to sama przyjemność.
Porażka 500 plus i nieskuteczność imigracji
W opinii autora nieskuteczność tego programu nie odniosła pozytywnego skutku gdyż zwyczajnie niczego nigdy taki program nie dał. A zasada jest prosta – że dzieci mają Ci, którzy chcą je mieć, a nie Ci którym się za to płaci. Taki program spowodować może ewentualnie trochę szybsze urodzenie się dziecka, które i tak było w planie. Do tego rozwiązaniem nie jest sprowadzanie imigrantów, a wręcz działa to kontrskutecznie gdyż powoduje starzeni się społeczeństw. A nie następuje integracja z miejscową ludnością, wręcz tworzą się patologiczne relacje. „Badania pokazują do tego że ludzie czują się najlepiej wśród swoich. Zmieniając dzielnicę monokulturową w wielokulturową, ludzie przestają się odwiedzać, przestają się angażować, nie dają pieniędzy na działalność charytatywną, więcej czasu spędzają przed telewizorem. Zmniejsza się liczba wizyt nie tylko sąsiedzkich, ale i przyjacielskich”. Zanik więzi społecznych także więc wpływać ma na niską dzietność.
Przekonać tych co mają już dzieci
Aby naród przestał wymierać zdaniem autora książki należy przekonywać do kolejnego dziecka, tych, którzy już dzieci mają, niż tych, który mieliby się zdecydować na pierwsze dziecko. Choć wedle badań 80 proc. kobiet, które nie ma dzieci, chciałoby je mieć. A mimo to właśnie bezdzietna liczba kobiet jest o wiele większa, bo tych, które nie chcą mieć dzieci jest wszędzie 4-5 proc. I dlatego potrzebna jest tu kampania informacyjna na temat tego, że najlepiej nie odkładać macierzyństwa w nieskończoność, a decydowanie się na to po 30 roku życia sprawić może że kobieta ma mniejszą szansę na urodzenie dziecka. A dla rodzin posiadających dzieci należy wprowadzać zachęty kulturowe aby posiadały je więcej. A tu należy wskazywać ludziom jak może wyglądać sytuacja za 10-20 lat jeśli niczego się nie zmieni w tym względzie. Chodzi także o imitowanie zachowań ludzi o wyższym statusie społecznym, na co przytacza on przykład Lady Diany i jej dzieci co spowodowało wzrost urodzeń o kilkadziesiąt tysięcy. Nie pomaga w tym rząd, nie proponując niskich podatków, upraszczania prawa, co pozwoliłoby na większe zarobki oraz utrzymanie rodziny mężczyźnie. Patrząc więc na ogrom zmian, które musiałyby nastąpić to można obecnie mieć wątpliwości jeśli wojna polityczna przybiera coraz brutalną postać i politycy bardziej zajmują się na codzień tym niż zainteresowaniem się losem obywateli i wzrostem dzietności. Neoliberalizm tym bardziej tego nie ułatwia, o czym autor książki nie wspomniał jako o całościowo szkodliwej ideologii.